Chyba będę dorosła

„Mój dorosły chłopczyk!”, mówią z dumą matki, kiedy synek zapamiętale kręci kierownicą, siedząc w samochodzie na kolanach ojca. „Moja dorosła dziewczynka!”, wzdychają, kiedy córeczka obwiesza się ich biżuterią i ze znawstwem przegląda w lustrze. „Czy ty nigdy nie dorośniesz?!”, wykrzykują do swoich partnerów, którzy znowu czegoś nie zrozumieli... Kiedy zaczyna się dorosłość? I czy podlega jakiejkolwiek definicji?
Dorosłość jest jedną z tych rzeczy, które wydają się być spełnieniem marzeń, ale tylko do momentu, kiedy się ich nie dostanie. Stwierdziwszy, że nareszcie jesteśmy dorośli, dochodzimy do wniosku, że wcale nie jest tak zabawnie, jak się wydawało. I może to jest właśnie najprostsza definicja bycia dorosłym: stan, w którym zaczynamy marzyć, żeby ktoś znowu wpychał nam do gardła gęstą, paskudną kaszkę, przed wyjściem na mróz smarował twarz nieznośnie tłustym kremem, składał na bolących miejscach czarodziejskie pocałunki, sprawiające, że ból znika i mówił, że wszystko będzie dobrze. I żebyśmy potrafili uwierzyć, że naprawdę będzie.

Stało się

Dorastanie to proces – długotrwały, choć często niezauważalny. Uświadomienie go sobie następuje zazwyczaj drogą nagłego olśnienia. Może je wywołać traumatyczne czy przełomowe doświadczenie, jak utrata rodziców lub narodziny pierwszego dziecka, ale czasem wystarczy zwykła burza. Ja swoją dorosłość odkryłam właśnie w czasie nocnej wichury. Deszcz zalewał świat tonami wody, pioruny podświetlały spadające krople, echo grzmotów brzmiało jeszcze długo po ich zamilknięciu, a wicher gwizdał i uderzał w szyby, jakby chciał je stłuc. Dotychczas przy takich okazjach wpadałam w „przytulny” nastrój, robiłam herbatę, siadałam przy oknie i kontemplowałam adrenalinę wydzielającą mi się po każdym spektakularnym grzmocie. Tym razem cała się trzęsłam i biegałam od okna do okna, sprawdzając, czy w naszą stronę nie leci dom sąsiadów. Zastanawiałam się, czy dach to wytrzyma, czy komin to wytrzyma, czy pobliska rzeka to wytrzyma... Wtedy wysłałam do koleżanki SMS o treści: „Chyba będę dorosła”.
Na pełnokrwistą dorosłość składają się szczegóły, które w jednej chwili łączą się w logiczną całość. Już nie pędzimy ulicą w rozpiętej kurtce, łykając płatki śniegu, bo wiemy, że jak się rozchorujemy, to będzie problem w pracy, a L-4 jest niemile widziane. Już nie wystawiamy rąk przez okno rozpędzonego samochodu, żeby poczuć opór powietrza. Mówimy: „Proszę, zwolnij”..., bo pies, bo dzieci, bo kredyt na czterdzieści pięć lat...
Kiedy byliśmy mali i tyle rzeczy było zakazanych, wydawało nam się, że dorosłość oznacza wolność. Źle nam się wydawało...

Ptak i klatka w jednym

Tak można określić świadomego swojej dorosłości człowieka. Jest w nim naturalna potrzeba wolności, rozwinięcia skrzydeł i spojrzenia na wszystko z góry. Ale odpowiedzialność i dorosła wyobraźnia, widząca tylko nieszczęśliwe konsekwencje każdej czynności, zatrzaskuje drzwi klatki, przez które ptak chciałby wylecieć. Właśnie ta schizofreniczność dojrzałości sprawia, że jest ona tak męcząca. Gdybyśmy rodzili się dorośli, nie byłoby problemu – wiadomo: czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Ale każdy dorosły był kiedyś dzieckiem i dzieciństwa się z siebie nie pozbędzie, choćby nie wiem jak bardzo się nie starał. Przykład? Chociażby bajki, na których się wychowywaliśmy. Dorośli mają kłopoty z wymienieniem głównych bohaterów lub streszczeniem fabuły najbardziej nawet klasycznych pozycji. Zostały w nas tylko te obrazy i drobiazgi, na które zwróciliśmy uwagę jako dzieci: kolory, słowa, pojedyncze sceny, ale całość materializuje się dopiero, gdy te same bajki przeczytamy w dojrzałym wieku. Wtedy też, skażeni dorosłością, całodobowymi programami informacyjnymi, newsami z pierwszych stron gazet i złem tego świata, przed którym chroni się dzieci, dostrzegamy rysę na czymś, co przyjmowaliśmy ze wzruszającą dziecinną naiwnością. Bo czy dziecko zauważy nekrofila w Królewiczu zabierającym ze sobą do zamku szklaną trumnę, w której leży Śnieżka? Czy wioskę Smerfów zinterpretuje jako odzwierciedlenie loży masońskiej i zdiagnozuje homoseksualizm u fioletowego Teletubisia z czerwoną torebką? Nie zrobi tego. To wszystko sprawka dorosłości, wynik złudnego przekonania o mądrości odgórnie przynależnej dorosłym ludziom.
Wydaje nam się, że musimy szukać drugiego dna tam, gdzie go nie ma (i co gorsza – znajdować je), a nie stać nas na dojście do wniosku, że czasem pierwsze dno wystarczy, że mniej nie znaczy gorzej. Presja sprawdzenia się w byciu dorosłym jest jednym z jego najbardziej toksycznych składników.
Optymalnym rozwiązaniem paradoksu ptaka i klatki byłoby uszanowanie obydwu tych postaw i pogodzenie ich ze sobą: uchylanie drzwiczek pod warunkiem powrotu o umówionej porze. W pewnym sensie dorosłość to niespodziewane stanie się swoim własnym rodzicem i przyjęcie do wiadomości, że postawa „na złość mamie odmrożę sobie uszy” już nie ma racji bytu.

Dorosły mężczyzna i dorosła kobieta

Była już mowa o sytuacjach, w których aż się prosi o wzniesienie rąk do nieba i zawołanie: „Dlaczego nie potrafisz dorosnąć?!"
Zdarza się to często, ale – co ciekawe – w absolutnej większości przypadków stroną wznoszącą ręce jest kobieta. Łatwo się więc domyśleć, że wiecznym dzieckiem jest mężczyzna. Czy to tylko frazes krzywdzący mężczyzn, na których uwzięły się złe feministki? A może naturalna kolej rzeczy, wynikająca z wciąż odmiennego sposobu wychowywania dziewczynek i chłopców?
Jeśli założymy, że wyznacznikiem dorosłości jest wzięcie za kogoś (w tym – za samego siebie) lub za coś pełnej odpowiedzialności, zobaczymy, dlaczego to mężczyźni są w kwestii niedorastania uprzywilejowani. Prędzej czy później każda dziewczynka zostanie szczęśliwą matką gumowego bobasa i będzie dążyła do jak najbardziej realistycznego wywiązania się z tej roli. Bycie odpowiedzialną za kawałek plastiku to dla dziewczynki świetna zabawa. Tymczasem mały chłopiec będzie beztrosko i atawistycznie wyładowywał gromadzącą się w nim energię, kilka razy dziennie narażając zdrowie. Tym samym zmusi swoją matkę do wzmożonych starań o zachowanie go przy życiu przynajmniej do osiemnastych urodzin. Widać wyraźnie: dziewczynka jest tą odpowiedzialną, a chłopiec tym, o którego dbają inni. Dbają tym bardziej, im mniej on sam jest za siebie odpowiedzialny. Takie wdruki zostają na całe życie i choć – uświadomiwszy je sobie – można z nimi walczyć, to trudne zadanie. Bo czyż krzyk zirytowanej kobiety: „Zachowujesz się jak dziecko!” nie jest tekstem w większym stopniu przynależnym zatroskanej matce niż namiętnej kochance?

Julia Wolin (2008-04-16)

Komentarze (0)

Dodaj swój komentarz

Żeby dodać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować